poniedziałek, 8 października 2012

Zgrany duet, czyli "Skarpetki, opus 124" w Teatrze Współczesnym

Na scenie Teatru Współczesnego można podziwiać dwóch świetnych aktorów Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka. Ich brawurowe role, a także śmieszne dialogi i scenki - to gwarancja udanego wieczoru.

Sztuka "Skarpetki, opus 124" Daniela Colasa w reżyserii Macieja Englerta opowiada o dwóch aktorach - Verdierze (Piotr Fronczewski) i Brémoncie (Wojciech Pszoniak), którzy okres sławy mają już dawno za sobą. W chwili, gdy ich poznajemy, postanawiają powrócić na scenę ze wspólnie przygotowanym spektaklem słowno-muzycznym. Verdier pisze dość śmiały scenariusz, w którym poezja Paula Verlaine'a ma być interpretowana przez obu artystów przebranych za klownów, którzy w dodatku mają grać na skrzypcach i wiolonczeli. 


 

Jednak w przedsięwzięciu tym przeszkadzają ich silne osobowości i różne rodowody sceniczne. Verdier jest optymistą pełnym niecodziennych pomysłów, a zarazem człowiekiem po przejściach, uczącym się pokory. Z kolei Brémont jest realistą, pełnym pychy i wyniosłości, człowiekiem kierującym się stereotypami. Dlatego, że są tak różni, każda próba kończy się kłótnią i trzaskaniem drzwiami. Ich słowne potyczki przypominają spory Estragona i Vladimira ze sztuki "Czekając na Godota".

Brémont nie może pogodzić się z wieloma rzeczami, jak choćby kostiumami klaunów, tupecikiem Verdiera czy jego dziurawymi skarpetkami. Jest tak pedantyczny, że przeszkadza mu nawet spłukiwanie naczyń zimną wodą. Bardziej skupia się na tych elementach niż na samej próbie. Wszystko to ma na celu ukrycie niepewności i lęku Brémonta, że sobie nie poradzi. Verdier próbuje utrzymać w ryzach partnera i jako reżyser jest stanowczy. Jednak pod osłoną spokoju ukrywa prawdziwe emocje. Jest zdeterminowany, by wystawić spektakl i wrócić na scenę.



Z biegiem czasu aktorzy zaczynają się docierać i znajdują wspólny język. Ich rozmowy schodzą na życie prywatne. Dowiadują się o sobie coraz więcej i zaczynają się akceptować. Okazuje się, że jednak mają ze sobą wiele wspólnego - obaj są samotni (jeden jest wielokrotnym rozwodnikiem, drugi - wdowcem z dwójką dzieci, które nie chcą utrzymywać z nim kontaktu). Na domiar złego nie mają grosza przy duszy, ani z kim spędzić Wigilii.

Mamy tu do czynienia z teatrem w teatrze, chwytem dramaturgicznym znanym już w czasach Szekspira. Spektakl pokazuje nie tylko teatr i życie artystów od podszewki, lecz także zmagania ze starością i poszukiwanie przyjaźni. Największy atut przedstawienia stanowi doborowa obsada i świetnie zarysowane postaci. Aktorzy znakomicie się uzupełniają i widać, że lubią ze sobą grać. Pszoniak nie popisuje się, lecz jest niezwykle zdyscyplinowany, a Fronczewski nie zniża głosu i nie spogląda ukradkiem, jak to ma w zwyczaju w innych rolach. Co więcej, widz odnosi wrażenie, jakby aktorzy naprawdę się kłócili. 

 

W sztuce nie brakuje zabawnych scenek, m.in. podejrzewanie Brémonta o bycie "pedałem" swojego scenicznego partnera czy ciągłe docinki Brémonta na temat peruki Verdiera. Jednak pod przykrywką dobrego humoru przemycane są prawdy życiowe. Być może są one banalne, ale skłaniają do refleksji.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz